Przedstawiamy państwu najnowszy felieton Bartka Pusza na temat Mitta Romneya powstały w ramach współpracy z redakcją Politics Now.
Niemal dwa tygodnie temu siedemdziesiąte szóste urodziny obchodził Mitt Romney. Amerykański polityk, senator, były gubernator, kandydat na prezydenta USA, człowiek, którego życiorys jest jedną z najbardziej ciekawych historii na naszej planecie. Kto chce, ten czyta.
(I teraz mała uwaga techniczna. Ci z Was, którzy znają te moje okolicznościowe posty z różnych grup na Facebooku i podobnych miejsc, wiedzą, że zawsze staram się je pisać tak, by od początku były ciekawe i wciągające. Tylko, że tym razem niespecjalnie się dało. Materiał jest taki, że ta opowieść dość wyraźnie rozkręca się około połowy. Początek trochę trzeba przemęczyć. Ale warto, bo całość jest naprawdę niezła i taka, że dobrze jest ją poznać).
By dobrze zrozumieć historię Romneya, musimy cofnąć się w czasie dość daleko, mianowicie aż do roku 2006. Druga kadencja Busha Juniora zbliża się powoli ku końcowi i na scenie pojawiają nam się gracze, którzy powalczą o bycie jego następcą. Po stronie demokratycznej wszystko jest nader jasne – zdecydowaną faworytką jest senator z Nowego Yorku, była Pierwsza Dama, Hillary Clinton. Partia jest jej w zasadzie podporządkowana, bardzo wiele mechanizmów zostało nastawionych na jej zwycięstwo. Z boku stara się ją podgryzać trzech panów. Wygadany i jadący głównie na tym wygadaniu running mate [kandydat na wiceprezydenta startujący w duecie z głównym kandydatem] nominanta z poprzednich wyborów John Edwards, jeszcze bardziej wygadany i jeszcze bardziej jadący, tylko na tym wygadaniu (jego wiece autentycznie wyglądają jak koncerty gwiazd rocka) młody (no, okej, na tej młodości też jechał) senator z Illinois Barack Obama oraz stateczny, doświadczony były gubernator Nowego Meksyku, ambasador przy ONZ i Sekretarz Energetyki Bill Richardson. U Republikanów natomiast wszystko jest nieco bardziej skomplikowane. No ale okej, mamy dwóch dość wyraźnych liderów tego wyścigu, przypomnijmy ich sobie.
Pierwszy z nich to Rudy Giuliani, były burmistrz miasta Nowy Jork, bohater wydarzeń z 11 września 2001 roku, kiedy to pociągnął za sobą całe USA w oporze względem Bin Ladena (“burmistrz Ameryki”, jak go wtedy nazywali nawet Demokraci), już wcześniej znany był z bardzo sprawnego kierowania sprawami miasta, w szczególności z polityki „zero tolerancji względem przestępczości”. Drugim natomiast jest John McCain, legenda amerykańskiej polityki, wieloletni senator, znany z częstego przełamywania barier międzypartyjnych, umiejętności budowania szerokich koalicji dla różnych spraw, a także z tego, że choć wierzy szczerze w republikańskie wartości, od wolnego rynku po ochronę życia, co do zasady od poczęcia, to często przeciwstawia się w różnych sprawach mainstreamowi swojej partii (“Maverick z Arizony”, jak z kolei jego często nazywano).
Obu panów całkiem sporo łączy, w pierwszym rzędzie dość zaawansowany już wiek (odpowiednio 62 i 70 lat). Dalej fakt bycia media darlings – osobami bardzo, ale to bardzo lubianymi przez prasę i telewizję. Giuliani jest kimś takim głównie po rzeczonym 11 września, ale nie tylko; zyskiwał sympatię mediów już wcześniej, on ma, i zwłaszcza wtedy miał, taki łobuzerski urok. Myślę, że dość łatwo to poczuć nawet dziś, gdy ogląda się wywiady z nim. McCainowi natomiast wszyscy pamiętają bycie bohaterem z wojny w Wietnamie, ale także żelazną wierność zasadom, swoim przekonaniom. Przypomnijmy to – ten sam Old Mac (to kolejna z jego ksywek), który przed 11 IX (jak widać jest to ważna data w życiu obu panów) jako jeden z nader niewielu alarmował Waszyngton w sprawie reżimu Talibów, ten sam Old Mac po ataku na WTC toczył z administracją Busha praktycznie jednoosobową wojnę przeciw “wzmocnionym metodom przesłuchań” stosowanym w Guantanamo. Wszyscy pamiętają też honorowe zachowanie wiekowego senatora w czasie, gdy osiem lat wcześniej walczył z Bushem o nominację Partii Republikańskiej. Sztab McCaina miał wtedy informację o tym, że jego przeciwnik spędził swego czasu noc w areszcie po tym, jak spowodował „po pijaku” (niegroźną i bez ofiar) kraksę drogową i Old Mac postanowił, że tego nie odpalą. Bush od wielu lat jest czysty, jest stuprocentowym abstynentem, więc zagranie tym byłoby zdaniem McCaina nie fair. Jest to tym bardziej charakterystyczne, że ekipa Busha nie krępowała się stosować w tamtym czasie brudnych sztuczek względem samego McCaina. Sztab Ala Gore’a również nie miał potem zresztą takich oporów i to prawdopodobnie właśnie temu, że wystrzelili wtedy z tą informacją tuż przed właściwym głosowaniem, zawdzięczamy późniejszy horror w noc wyborczą; liczenie każdego głosu, wielotygodniową niepewność, kto wygrał. To wszystko budzi olbrzymi szacunek, który McCainowi okazują prawie wszyscy, także media tradycyjnie niechętne względem GOP [Grand Old Party, tak tradycyjnie określa się Partię Republikańską]. I jest jeszcze pewna trzecia cecha, która łączy McCaina i Giulianiego, a która odegra znaczącą rolę w tym etapie całej tej historii, a do której przejdę za chwilę.
Jest także coś, co wyraźnie dzieli obu gentlemanów: kwestia chęci walki. Determinacji. Old Mac, mimo, że starszy, ma zamiar gryźć ziemię. Ma zamiar walczyć, ma zamiar dać z siebie wszystko w tej kampanii. Jest gotów miesiącami spać po dwie godziny na dobę, jeździć od wioski do wioski, rozmawiać z ludźmi, ściskać dłonie, całować niemowlaki w czółka. Gdy później, w lecie 2008 roku, będzie miał w pewnym momencie totalną zapaść kampanii, ludzie z jego sztabu masowo odejdą, będzie się mówiło, że prawdopodobnie sam zacznie niedługo prowadzić swój kampanijny autokar (zresztą w pewnym momencie prawie że tak zrobił, bo olał totalnie kampanię w 49 stanach, nie puszczał tam reklamówek itd., tylko jeździł po New Hampshire [stan z pierwszymi prawyborami], zakładając, że jeśli tam wygra, to ludzie w całym kraju sobie o nim przypomną – i dokładnie tak się stało, temu zawdzięczał nominację, no, ale nie uprzedzajmy faktów). Giuliani, mimo, że miał większe możliwości dotarcia do sponsorów, do machiny partyjnej, to przez cały czas wygląda, jakby niespecjalnie mu się chciało. Jakby nie był do końca pewien, czy kandydować, bo w sumie to po co mu to? Rzecz charakterystyczna, jeszcze na tym etapie kampanii (mówimy o końcówce 2006 roku, prawie dwa lata przed election day) jeden z jego czołowych sztabowców po prostu zgubił szczegółowy plan kampanii. Dosłownie tak to wyglądało, dziennikarz poszedł do parku pobiegać, patrzy, na ławce leży trzysta stron wydruku komputerowego. Bierze to do ręki, a to jest masterplan kampanii Giulianiego. Brzmi absurdalnie, lecz jest to prawdziwa historia.
Okej, McCain i Giuliani są więc faworytami w walce o nominację GOP, niespecjalnie widać, kto mógłby im zagrozić. I z tym faktem wiążę się pewien problem. Otóż żaden z chłopców nie jest takim prawdziwym, hardcorowym Republikaninem. Obaj są mocno na obrzeżu partii. Giuliani, polityk, który karierę robił w Nowym Jorku, najbardziej liberalnym obyczajowo i „lewackim” mieście w Stanach, mocno działał według zasady “jeśli wejdziesz między wrony…”. Popierał wprost legalność aborcji, co w Partii Republikańskiej jest jednym z najgłówniejszych grzechów, badania na komórkach macierzystych itd. Starał się jakoś sobie z tym radzić; mówił, że dalej to wszystko popiera, ale “do Sądu Najwyższego będę nominował sędziów takich jak Samuel Alito” (powołany niedługo wcześniej przez Busha Juniora bardzo konserwatywny w sprawach obyczajowych prawnik). W pewnym momencie powtarzał ten tekst po kilka razy tygodniowo. Konserwatyści to kupowali, ale bardziej na zasadzie przekonywania samego siebie, że mogą na Burmistrza zagłosować. Do tego dochodzi jeszcze szczegół, że w czasie burmistrzowania Giuliani chodził na nowojorskie parady gejów i lesbijek przebrany za drag queen. Zdobywał poparcie w mieście, lecz teraz, gdy stara się o nominację GOP, bynajmniej mu to nie pomaga. Old Mac natomiast, pisałem już o tym, od lat ma opinię “Mavericka z Arizony” – faceta, który chodzi własnymi ścieżkami. W dodatku duża część religijnie motywowanej frakcji Partii omalże dosłownie go nienawidzi po tym, jak kilka lat wcześniej stoczył z nią regularną wojnę przy okazji prac nad ustawą o finansowaniu kampanii wyborczych.
Powtórzymy więc; mamy dwóch wyraźnych faworytów, każdy z nich ma olbrzymi potencjał, ale jednocześnie obaj są bardzo mocno na obrzeżu swojego środowiska. Pamiętacie, jak pisałem, że “U Republikanów natomiast wszystko jest nieco bardziej skomplikowane”?
I jakoś tak z początku nie widać, kto mógłby tę lukę wypełnić. Ulubieniec tych środowisk, wyborców motywowanych religijnie, będących wtedy “bazą” GOP, Bill Frist, do niedawna lider większości senackiej, został właśnie przed chwilą wywiany z Senatu. Przegrał swoją kampanię reelekcyjną w bardzo ciężkich dla Republikanów midtermach 2006 roku. Newt Gingrich, były speaker Izby Reprezentantów [z grubsza odpowiednik naszego marszałka Sejmu], którego konserwatywna rewolucja pozwoliła kilka lat wcześniej Republikanom odzyskać Izbę po czterdziestoletniej (tak, tak!) przerwie, ma olbrzymi elektorat negatywny. Pochodzi on w pierwszym rzędzie z czasów, gdy był arcynemezis Billa Clintona przy nieudanej próbie pozbawienia go urzędu po serii skandali obyczajowych i krzywoprzysięstwie ówczesnego prezydenta. Ex Speaker zawdzięcza go zresztą głównie swojemu ciężkiemu charakterowi i olbrzymiemu przerostowi ego (jedna z najbardziej znanych książek poświęconych jego karierze w Kongresie nosi tytuł “Powiedzicie Newtowi, żeby się zamknął”). Gingirch odegra zresztą jeszcze sporą rolę w tej opowieści, ale to za jakiś czas.
I wtedy to na scenie pojawia się nam Mitt Romney, biznesmen, multimiliarder i były gubernator Massachusetts. I mówi wszystkim, że to on będzie teraz tym właśnie człowiekiem. To on będzie jest tym prawdziwym „Repsem”, prawdziwym konserwatystą; Jastrzębiem, na którego mogą z czystym sumieniem głosować ci religijnie motywowani wyborcy GOP. On jest w stu procentach pro life, jest przeciw małżeństwom gejów i lesbijek, on jest „tym” facetem.
I od początku są z tym nader poważne problemy. Przede wszystkim przez całe życie Romney miał cokolwiek inne poglądy. Był gubernatorem bardzo liberalnego stanu, wcześniej startował w nim na senatora. Nawiasem mówiąc, nie został senatorem, ale żaden inny Republikanin nie przegrał z Tedem Kennedym (tak, z tej słynnej rodziny, zresztą został wybrany w 1962 roku, by dokończyć kadencję brata, po tym, jak ten został prezydentem), który to Ted Kennedy pełnił urząd przez ponad czterdzieści lat, mniejszą liczbą głosów. Romney popierał wtedy aborcję na życzenie. Co więcej, to w właśnie w czasie jego gubernatorowania w stanie wprowadzono małżeństwa gejów i lesbijek. “Zmieniłem zdanie” – mówił wprost Romney, ale nikt mu jakoś specjalnie nie wierzył. “Aha, teraz, jak w wyborach jest luka, jak nie ma hardokowego Republikanina, to ty zmieniłeś zdanie, jasne” – to dość powszechny wtedy głos.
CNBC robi w tym czasie filmik zapowiadany słowami: “A teraz przedstawiamy dyskusję Mitta Romneya z jego największym ideowym oponentem – Mittem Romneyem sprzed czterech lat. Boże, tych dwóch facetów nie zgadza się w niczym” i puszcza kompilację jego wypowiedzi, rzeczywiście wzajemnie sprzecznych. Tu ciekawostka na marginesie, nagranie to będzie potem wykorzystane w polskiej kampanii prezydenckiej 2010 roku, po tym jak Kaczyński, po Katastrofie Smoleńskiej, będzie w pewnym momencie bardzo łagodził kurs – również po to, by pokazać nieszczerość „Kaczora”. Tak czy owak krąży też plotka, że Mitt powiedział kiedyś ojcu, że ma zamiar kandydować kiedyś na prezydenta, ale jeszcze nie zdecydował, z ramienia której partii. Historia ewidentnie wymyślona, ale brzmiąca dziwnie prawdziwie.
Do tego dochodzi fakt, że Romney jest mormonem. Wyznaje religię, która przez większość specjalistów (przez większość zwykłych ludzi zresztą też) nie jest uznawana za odłam chrześcijaństwa, religię w wielu szczegółach dziwaczną, tak gdy idzie o teologię, jak i o zwyczaje.
Problem jest jednak znacznie szerszy. Na tle złotoustych, uwielbianych przez media, powszechnie lubianych i będących legendami amerykańskiej polityki Giulianiego i McCaina, Mitt jakoś nie porywa. Jego mowy nie oszałamiają, na jego wiecach się wręcz ziewa. To nie jest facet, za którym skoczy się w ogień, to nie jest facet, za którym pójdzie się gdziekolwiek. W dodatku Romney ma jeszcze dwa dodatkowe problemy wizerunkowe. Po pierwsze, jest synem miliardera, tata Mitta też był gubernatorem (tylko, że Michigan), też miał wielki majątek i też kiedyś kandydował na prezydenta USA. To nie podoba się wielu wyborcom, którzy chcieliby kogoś, kto doszedł do wszystkiego sam. Romney jest zdolnym managerem, pomnożył wielokrotnie majątek tatusia, ma też na koncie jedno naprawdę wielkie, niekwestionowane osiągnięcie: uratowanie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City w 2002 roku. Był moment, że impreza dosłownie bankrutowała, w ostatniej chwili wezwano Mitta i wszystko zakończyło się niewielkim, ale jednak zyskiem. Nie zaczynał jednak od zera i wszyscy o tym wiedzą. Po drugie zaś jest przystojny. Bardzo przystojny. Zdaniem wielu: wkurzająco przystojny. “Ten gostek wygląda jak facet z reklamy nitki dentystycznej”, słyszy się czasem w pubach. I ludzie wolą kandydatów, którzy przypominają bardziej facetów z sąsiedztwa.
W pewnym momencie zaczyna to funkcjonować jako dowcip, “Ej, nie czepiajcie się Romneya że jest bogaty i przystojny, to nie jego wina, on już się taki urodził”.
Mitt ma jeszcze jednego pecha w tej kampanii. Otóż w pewnym momencie do gry wkracza Mike Huckabee, były gubernator Arkansas. Wygadany, mega sympatyczny, świetnie wypadający w debatach, niesamowity w osobistym kontakcie z wyborcami. Pastor i autentyczny hardcorowy Republikanin, lepiej niż ktokolwiek inny nadający się do reprezentowania tych środowisk. Z początku wygląda na to, że będzie bardziej ciekawostką, bo jako osoba totalnie „z zadupia” nie ma dostępu do forsy od sponsorów. Ale ponieważ Huckabee doskonale zapełnia tę lukę, i w dodatku jest wieloletnim gubernatorem, to wielu zaczyna mu się uważniej przyglądać. Wokół Mike’a powstaje szum, który sam kandydat doskonale potrafi wykorzystać, w pewnym momencie popiera go, i zaczyna w jego reklamówkach występować, Chuck Norris we własnej osobie. “Strażnik Teksasu” doskonale nadaje się do podkreślania wizerunku swojaka, człowieka z ludu, który buduje wokół siebie Huckabee.
W tym miejscu jeszcze mała dygresja. Otóż bycie gubernatorem dość powszechnie jest uznawane za najlepszy punkt startu, jeśli starasz się o prezydenturę USA. Po pierwsze “gubernator jest prezydentem w swoim stanie”, powołuje gabinet, wygłasza Orędzie o Stanie Państwa, użera się ze związkiem zawodowym nauczycieli i ze strajkiem śmieciarzy, stara się zmniejszyć poziom przestępczości itd. Startując na prezydenta możesz mówić, że ty nie będziesz musiał się tego wszystkiego uczyć na urzędzie, że ty to wszystko już przećwiczyłeś. Po drugie zaś jesteś daleko od Waszyngtonu, daleko od bagienka i też możesz tym grać. Nawiasem mówiąc to właśnie dlatego gdy potem McCain – wieloletni senator – wywalczy w końcu nominację, będzie wybierał swojego running mate właściwie wyłącznie spośród gubernatorów. Będzie chciał mieć kogoś takiego obok siebie dla równowagi. Tak na marginesie, teraz też widzicie dlaczego gubernator DeSantis jest obecnie taką nadzieją GOP.
Swoją drogą sprawdźcie sobie na Images Google zdjęcia McCaina, Giulianiego, Huckabee’go i Romneya. Mam wrażenie, że wtedy łatwiej będzie Wam zrozumieć, dlaczego wygląd tego ostatniego był dla niego problemem.
I taką podstawową cechą Romneya startującego w 2007 roku w republikańskich prawyborach było właśnie to, że on jakoś nie błyszczał. Jakoś tak nie porywał. Dla wszystkich było jasne, że przemawia w sposób wyćwiczony, że nie umie porwać za sobą ludzi, że wszystko ma przygotowane przez sztab. To, co McCainowi, Giulianiemu i Huckabee’mu przychodziło naturalnie i “samo z siebie”, on musiał ciężko wyćwiczyć. Jedzie na forsie, której ma morze, na układach odziedziczonych po ojcu i na wielkiej, niesamowitej pracowitości i zaangażowaniu, które dla nikogo nie są tajemnicą. Dziennikarze opowiadali, że w hotelach na trasie kampanijnej dość często powtarzał się pewien charakterystyczny obrazek; Romney wstawał i szedł na śniadanie przed dniem pełnym eventów o 04:00, McCain o 06:00, Huckabee o 06:30, Giuliani zaś o 09:30. Dla tego ostatniego zresztą to niekoniecznie był dzień pełen eventów.
Tak na marginesie, to ten wizerunek “ulubieńca establishmentu” też bynajmniej Romneyowi mu nie pomagał w oczach wyborców.
Taki obrazek z jednej z debat z tego czasu – Huckabee, zapytany o swój sprzeciw wobec aborcji, opowiada z pasją o tym, że “temu życiu w ogóle nie dano jeszcze szansy”, cała sala słucha z zapartym tchem, przed telewizorami nawet ludzie o innych poglądach są pod wrażeniem. Chwilę później pytanie do Romneya: “Skoro domaga się pan, by angielski stał się językiem urzędowym w Stanach” – pamiętajcie, on stara się reprezentować “narodową prawicę” – ” to dlaczego ma pan stronę internetową po hiszpańsku?”. I tak, jak Mitt wtedy zatonął, tak jak zaczął się plątać w zeznaniach, tak, jak krótko mówiąc dał d*py, to się wręcz rzadko zdarza zobaczyć.
Nawiasem mówiąc, debaty przedwyborcze, których w tej i w następnej kampanii było wyjątkowo dużo, to jest temat na całe oddzielne opracowanie i cała odrębna epopeja. Będę do nich zresztą jeszcze raz czy dwa wracał w tym felietonie, ale też ładnie było w nich widać, że Mitt dość szybko uczył się tego, jak brać w nich udział, jak w ogóle walczyć o poparcie ludzi. Kolejny obrazek rodzajowy; w pewnym momencie, wybiegamy teraz nieco w przyszłość, na scenie zostało już tylko dwóch kandydatów: Romney i McCain. Reszta wycofała się, widząc swój brak szans (Giuliani z niejaką ulgą, że będzie mógł wrócić do spania do 11:00, poparł oczywiście McCaina). I jedną z najbardziej końcowych, bodaj dosłownie przedostatnią debatę wygrałby, według zgodnego zdania obserwatorów, Romney. Był pewny siebie, zdecydowany, nawet dało się wyczuć jakiś tam luz, po McCainie było widać trudny kampanii i wiek. I tą wygraną odebrała mu jedna chwila, jedno zachowanie. Jego całkowicie niestosowny śmiech w czasie, gdy McCain odnosił się do jego kariery biznesowej. “Tak, Mitt Romney był przez lata biznesmenem, zakładał przedsiębiorstwa, zatrudniał ludzi, zwalniał ich, tak to [śmiech Romneya] też jest część bycia [ciągle śmiech Romneya] przedsiębiorcą”. Niby wyćwiczył w sobie to, jak debatować, był bliski pokonania takiego starego waszyngtońskiego wygi jak McCain – a nie wyszło mu to przez te kilka nieszczęsnych sekund.
Dochodzi do takiej sytuacji, że w momencie, gdy Sam Brownback, senator z Kansas, który również starał się zjednoczyć wokół siebie głosy religijnej prawicy, wycofał się jeszcze przed wyborami i eksperci zastanawiali się, kogo po tym wycofaniu się poprze, dla wszystkich było jasne, że nie będzie to Romney. “Bo go, podobnie jak inni kandydaci, nie znosi”. Bo Romney to ulubieniec establishmentu, nie ludzi, nawet nie kolegów. Nawet nie tej grupki innych ciekawych i niebanalnych polityków, którzy wtedy startowali. Brownback poparł w końcu McCaina (i pomogło mu to, bo to był moment największego kryzysu kampanii Old Maca), osobę o wiele, wiele dalej gdy idzie o głoszony przez siebie program niż Romney.
Nadeszły prawybory i dalej widzieliśmy to samo zjawisko. Noc po głosowaniu w jakimś tam stanie, Huckabee mówi, że dziękuje za oddane na siebie głosy, następnie gratuluje niezłego wyniku “mojemu drogiemu przyjacielowi Johnowi McCainowi” i na końcu dodaje, że “pan Romney też uzyskał dobre poparcie”. McCain dziękuje za swoje, dodaje, że “jego kochany druh” Huckabee też może być zadowolony i nadmienia, że “pan Romney” także dostał sporo głosów – Mimo, że to Romney i Huckabee teoretycznie reprezentują to samo skrzydło partii, a McCain jest po jej przeciwnej stronie. Notabene, obaj panowie byli też rozważania na running mate McCaina po tym, jak ten już wywalczył nominację, a oni zrezygnowali z kandydowania. W pierwszym rzędzie właśnie dlatego, że równoważyli ticket, sprawiali, że były na nim reprezentowane różne frakcje w partii (co jest jednym z zadań running mate), ale funkcję tę dostała w końcu ówczesna pani gubernator Alaski.
McCain przegrał w końcu z Obamą, co po upadku banku Lehman Brothers było właściwie przesądzone. Pierwszy czarnoskóry prezydent został zaprzysiężony, a GOP została z problemem i pytaniem “co dalej?” „Kogo teraz wystawić?” McCain odpada, jak ktoś przegrał „generałkę”, to przegrał raz na zawsze, sorry.
Giuliani? Śmiech na sali.
Huckabee? Jak mu się dokładniej przyjrzeć, to nie wygląda do końca poważnie, ma w sobie coś takiego, co sprawia, że, no… nie jest “prezydencki”. Ta jego ludowość od jakiegoś tam momentu zbliżania się do Białego Domu staje się olbrzymim problemem. Jeszcze na etapie gdy był rozważany na running mate pisało się: “No, ale trzeba pamiętać, że Old Mac już jest w takim wieku, że w trakcie kadencji coś mu się może stać i co potem? Prezydent Huckabee? No to się pośmialiśmy…”. Ponadto to, jak bardzo jest na prawo sprawia, że co prawda wywalczyłby być może nominację, ale potem niespecjalnie miałby szanse w generałce, w walce o centrowy elektorat ze starającym się o drugą kadencję Obamą.
Zostaje więc Romney. Tak się sprawy mają, Mitt wchodzi w tę fazę jako faworyt w walce o nominację Republikanów w 2012 roku. Zresztą w poprzednich prawyborach zajął drugie miejsce, po McCainie, a w Partii Republikańskiej jest silny zwyczaj, że ten, kto zajął drugie miejsce w danych prawyborach, ma spore szanse na nominację. Reagan, Bush Senior, Bob Dole, McCain, wszyscy byli w takiej właśnie sytuacji.
I od pierwszego dnia nad kolejną kampanią Romneya (bo jakoś nikt nie ma wątpliwości, że będzie się starał o nominację w 2012 roku) unosi się jakaś dziwna atmosfera. Z jednej strony jest faworytem, wszyscy doceniają jego pozycję, to, że jest byłym gubernatorem, odnoszącym sukcesy biznesmenem (nawiążę do tego za moment), to, że sporo się nauczył, jeżeli idzie o prowadzenie kampanii, o łapanie kontaktu z ludźmi, doceniają też jego pracowitość. Mitt bardzo się angażuje w midtermy [wybory gubernatorsko-kongresowe w połowie kadencji prezydenta] 2010 roku, jeździ po całym kraju, wspiera kandydatów swojej partii, wiecuje z nimi (a ponieważ ma już dość rozpoznawalną buźkę, to ma to znaczenie), po raz kolejny udowadniając posiadanie tej cechy. Nie skąpi też prywatnej forsy na kampanie kolegów. Wszyscy doceniają też fakt, że jest ideowo idealnie w centrum Partii, przynajmniej, gdy idzie o deklaracje. Z drugiej zaś – jakoś tak każdy, kto obserwuje sytuację, czuje, że jak go wystawią, to to się dobrze nie skończy. Że będzie mu bardzo trudno wygrać z wygadanym, świetnie przemawiającym, bezbłędnie łapiącym kontakt z ludźmi Obamą. Że nic z tego nie będzie.
Kolejny obrazek rodzajowy z tego czasu. Mitt wrzuca na swoim profilu na Facebooku taki oto wpis: “Career politicians got us into this crisis and career politicians will not get us out of it.” Idzie oczywiście o kryzys hipoteczny roku 2008, którym wszyscy żyli jeszcze lata po jego wybuchu. Jak widać, Romney chciał tu nawiązać do swojej kariery biznesowej, ostatecznie gubernatorem był tylko przez cztery lata. A jak brzmi komentarz z największą liczbą lajków, znajdujący się pod tym statusem?
“Mitt, I like you, but YOU ARE a career politician”.
Poza wszystkim: czy tak zwracamy się do kogoś, kogo podziwiamy i do kogoś, w kim widzimy naszego przywódcę? Osobę, którą chcemy widzieć na najważniejszym stanowisku w kraju? “I like you”? Na jego własnym fanpage’u, to był zdecydowanie friendly fire, ale…
Widzicie już, co miałem na myśli z tą dziwną atmosferą?
Dochodził do tego jeszcze taki szczegół, że w czasie, gdy Mitt był gubernatorem Massachusetts, uchwalono tam system powszechnej opieki zdrowotnej, zwany powszechnie RomneyCare, na którym to massachusettsańskim systemie Obama oparł swoją ustawę, słynną ObamaCare. Tą samą, którą Republikanie atakowali i uznawali za główny powód, dla którego Obama jest złym prezydentem. Ten sam system, którego wad szukają (i znajdują) działacze i sympatycy GOP. Romney w kampanii powtarza, że nie żałuje, bo jest za tym, żeby każdy stan uchwalał to dla siebie, żeby nie było jednego, ogólnokrajowego systemu, tylko poszczególne stanowe. Ale w żadnym razie mu to nie pomaga.
I później prawie każdy kandydat, który zgłaszał się do tych wyborów, miał taki moment, że wydawało się, że będzie tym lepszym od Romneya. Tym, którego wystawienie bardziej się Partii Republikańskiej opłaci. Tym, którego wszyscy bardziej chcą poprzeć. Anyone-but-Romney, jesteś w miarę poważnym politykiem i chcesz startować? Bierzemy ciebie, nie pana mormona. To wręcz zabawne, jak każdy miał przez moment szansę być przed nim. Najpierw mówiło się o starcie Sarah Palin, McCainowej running mate. Musimy się więc na moment cofnąć do tamtej kampanii, Sarah robiła wtedy szum, pokazała się jako osoba charyzmatyczna i rozgrzewająca republikańską bezę. Wpadła na tym, że nie wiedziała nic o niczym. Dopóki opowiadała, jak jej syn dzielnie walczy w Iraku i o tym, jak łowi łososie w rzece u siebie w stanie, albo czytała z promptera przemówienia, było super. Gdy zapytano ją o stopy procentowe i Iran – kurde, jakie ona głupoty wtedy mówiła! Jeszcze jak gadała to pół biedy, miała takie momenty, że się zawieszała i było takie kilkusekundowe (a to w wywiadzie telewizyjnym prawie wieczność) chwile milczenia. Potem zresztą mówiono o niektórych politykach “on ma syndrom Sarah Palin”, kiedy świetnie, wręcz genialnie, czytał z promptera, potrafił porwać za sobą tłum, a nic nie umiał powiedzieć od siebie. Palin była więc namawiana do samodzielnego startu, ale jako osóbka inteligentna (bo była tylko bardzo źle wykształcona, ukończyła czwartorzędny uniwersytet, na pewno nie była głupia) zorientowała się już, że przed startem będzie musiała się tego wszystkiego choćby w podstawowym stopniu nauczyć. A potem i tak jej pewnie nie wybiorą i ona zostanie z tą całą wiedzą o świecie, normalnie jak Himilsbach z angielskim. Sarah więc ostatecznie nie wystartowała.
Później, w samej kampanii, było dwóch ważniejszych przeciwników Mitta, Rick Perry i Newt Gingrich. O tym pierwszym, wieloletnim gubernatorze Teksasu, mówiono, że wygląda jak facet z reklamy Marlboro – i był to komplement. Męski, charyzmatyczny, pociągający. Perry zresztą grał trochę tą marlborowością, na jego wiecach obsługę techniczną robili… chłopcy wyglądający jak z reklamy tej marki, tylko tacy młodsi. Dosłownie paradowali w kowbojskich strojach – i to nie tylko w południowych stanach. Perry wpadł, poza tym, że z tą jego charyzmą to nie do końca była prawda (robił świetne pierwsze wrażenie, ale np. na jednej z debat Romney kazał mu się zamknąć, a on… zamknął się, nic nie mówił potem przez kilka minut) na tym samym, co Palin. Na słabym wykształceniu i orientacji w świecie. To nie było tak, że nie wiedział nic w porównywalnie dramatycznym stopniu, co ona, ale miejscami się do takiego stanu zbliżał. Do historii przeszedł moment z jednej z debat, kiedy to nie był w stanie wymienić departamentów, których likwidację miał w swoim programie i zakończył głośnym “Oops”. Potem zasłynął zaś tym, że w spocie, w którym krytykował równość małżeńską, wystąpił w kurtce dokładnie takiej samej jaką, nosił jeden z bohaterów filmu “Tajemnica Brobek Mountain”, tak, że śmieszkom nie było końca.
Kandydowanie Gingricha zaś to temat na całą, osobną opowieść. Z początku wyglądało, jakby sam kandydat nie traktował go poważnie. “Przypomni o sobie, zwiększy sprzedaż swoich książek, może też chodzi mu o to, by pewne tematy były podjęte w dyskusji publicznej wywołanej przez kampanię” – tak wszyscy rekonstruowali wtedy jego sposób myślenia i tak też on sam rzeczywiście myślał. W Newtcie jakoś tak trudno było widzieć kandydata na serio. Wszyscy doceniali jego mega mózg (Clinton, ancynemesis Gingricha z lat dziewięćdziesiątych, mówił, że nigdy w swoim, bogatym przecież, życiu nie spotkał umysłu, który wszystko przetwarzały tak szybko i sprawnie jak ten Gingrichowski) i fakt, że był on istną skarbnicą wiedzy na wiele, wiele tematów. Ale też wszyscy pamiętali, jak bardzo zraził on do siebie cały Waszyngton w czasie, gdy był speakerem, jak bardzo wszyscy mieli wtedy dość jego trudnego charakteru. Notabene jeden z shut-downów gospodarki z tamtych czasów wziął się dosłownie stąd, że Clinton kazał mu wyjść z Air Force One tylnym wyjściem. Jak absurdalnie by to nie brzmiało, jest to prawda. Wszyscy wiedzieli też, jak bardzo będą mu ciążyć pewne decyzje z okresu postspeakerowskiego, kiedy to zaangażował się w działalność lobbystyczną, no i perturbacje z życia osobistego (papiery rozwodowe pierwszej żonie złożył, gdy ta leżała w szpitalu z rakiem, drugiej zaproponował, że nie rozwiedzie się z nią, jeśli zgodzi się ona na trójkąt z kobietą, która w końcu została żoną numer trzy). Sam Gingrich traktował kandydowanie tak poważnie, że aż prowadził swoją kampanię na Hawajach. Swoją drogą, on miał też wtedy jakąś aferę z finansowaniem naszyjnika dla owej żony numer trzy (Callista z domu Bisek, Polka z pochodzenia), ale totalnie nie pamiętam, o co w niej chodziło. Pamiętam, że była afera z biżuterią i finansowaniem, że było sporo śmieszków z nią i że nie było tym razem żadnego biskupa, który bardzo chciał zostać premierem Francji i tyle. To jest pewnie do wygooglania, jak ktoś jest ciekaw, to niech sobie sprawdzi.
Ale potem Gingrich zaczął niespodziewanie dla wszystkich rosnąć w sondażach. Bardzo dobrze wypadał w licznych w tym czasie debatach, pokazywał swoją olbrzymią wiedzę na różne tematy. Był opanowany, spokojny i bardzo przekonujący. I to w zasadzie wystarczyło. Inni poważni kandydaci wykruszali się jeszcze przed startem; Mark Sanford, gubernator Południowej Karoliny, wpadł na romansie pozamałżeńskim, Haleyowi Barbourowi, gubernatorowi Mississippi, wyciągnięto kontakty z podejrzanymi grupkami, z których mogłoby wynikać, że GOP nominując go pokazałaby, że w Obamie przeszkadza jej jego kolor skóry, a nie polityka. Kolejni z kolei byli za młodzi (w tej liczbie ówczesna gubernator Nikki Haley, ta, która teraz kandyduje) lub zbyt dobrze się czuli jako prowadzący programy telewizyjne. I tak w pewnym momencie Newt nie tylko zajmował pierwszą, drugą pozycję w sondażach, ale i był kandydatem drugiego wyboru u dosłownie wszystkich kontrkandydatów. I sam Gingrich uwierzył w to swoje bardzo możliwe zwycięstwo, w pewnym momencie powiedział, że nominowanie go to już tylko formalność i zaczął grać wyprzedzająco, opowiadając, jak dobrze mu się współpracowało z prezydentem Clintonem (walka o centrowych wyborców), co dla osoby dobrze pamiętającej lata dziewięćdziesiąte było niezłym odlotem. Poza wszystkim, on miał w sobie coś pociągającego, tę butę, pewność siebie, charyzmę, ale także np. fakt, że będąc tak bardzo, bardzo innym od Obamy, stanowił dlań jednoznaczną alternatywę.
Jeden z portali internetowych publikował wtedy regularnie power rankingi kandydatów i Gingrich w żadnym z nich nie był na miejscu wyższym niż czwarte. W pewnym momencie dość długo nie aktualizowali tego power rankingu. Gingrich uchodził więc dość powszechnie za faworyta do nominacji, a tam był wciąż i wciąż tylko czwarty z uzasadnieniem “Nie wierzcie w jego wielkie szanse, nie ma za sobą maszyny politycznej, nie ma ludzi, którzy będą mu robić kampanię a jego przeszłość skrywa wiele, wiele rzeczy z których każda jedna z osobna byłaby zabójcza dla kandydata”. Słodko było wtedy popatrzeć jak ludzie piszą, jak to portal się kompromituje i “fajnych macie tych ekspertów”. Portal miał stuprocentową rację. To właśnie pogrzebało niedługo później Gingricha – brak struktur i trupy w szafie z przeszłości, m.in. wywiady udzielane przez jego byłe żony. Taki obrazek rodzajowy z tych dni (koniec listopada 2011 roku): dwóch panów siedzi sobie w jednej z knajpek w Waszyngtonie. Pierwszy z nich jest ekspertem pracującym w jednym z Think Tanków związanych z Partią Republikańską, drugi zaś kibicem tych wyborów, sympatyzującym od kilku tygodni z ex Speakerem. Śmieszkują, plotkują o wspólnych znajomych, ale w pewnym momencie rozmowa musi przejść na temat kampanii. I ten pierwszy mówi wtedy drugiemu: “Słuchaj, sytuacja jest jasna. Obama zgarnie wysoko obie mniejszości („Czarnych i Latynosów”), biali faceci zagłosują na kandydata GOP. Kto więc zdecyduje o wyniku tych wyborów? Białe kobiety. No i teraz powiedz mi, jak pani Watkins z Michigan zareaguje na rewelacje łóżkowe Gingricha? Wracamy do przymusowego głosowania na Romneya”.
Właśnie tych słów użył, “przymusowego głosowania”. Dobrze to obrazuje to, jak Mitt był wtedy postrzegany.
Notabene ekspert udowodnił wtedy, że nie przez przypadek został tym ekspertem, bo potem, już po generalnych wyborach, bardzo dużo miejsca poświęcono zachowaniu się kobiecego elektoratu w czasie głosowania. Było wiele tomów analiz, generalnie olbrzymie zainteresowanie wzbudził ten właśnie problem.
Wracając do kampanii przedwyborczej, doszedł do tego jeszcze fakt, że cała wierchuszka GOP wyglądała w tamtych dniach tak, jakby wybór Gingricha na nominata miał spowodować, że oni będą gotowi oddać na dwa lata Izbę Reprezentantów (w sensie celowo przegrać także i te wybory) oraz Senat, byleby tylko on nie został prezydentem. Tak go wszyscy lubili. A ta wizja oddania nie tylko prezydentury, ale i Kongresu, siłą rzeczy nie podobała się republikańskiemu ludkowi, głosującemu w repsowskich prawyborach.
Jeszcze tylko jeden akapit o przeciwnikach Romneya i wracamy do niego samego, obiecuję – i wtedy też będzie ciekawiej. Otóż osobnym fenomenem była w tym czasie niedoszła nigdy w tamtej kampanii do skutku kandydatura Chrisa Christiego, gubernatora New Jersey. Mega wygadanego, niesamowicie łapiącego kontakt z ludźmi. Zjawiskowego wręcz w tych dwóch względach. Mającego dobre kontakty z Partią. I spora część aparatu dosłownie błagała go, by wystartował. Nie chciał, uważał, że jest za wcześnie, był zresztą gubernatorem dopiero od nieco ponad roku. To swoją drogą był słodki obrazek, Christie po raz siedemnasty w danym tygodniu jest w jakimś programie pytany o kandydowanie i po raz siedemnasty odpowiada: “Jak mam do was z tym dotrzeć, przyjmijcie to wreszcie do wiadomości, że ja nie kandyduję”. Tak czy owak, Barbara Bush wydzwaniająca według plotek po osiem razy dziennie do Pat Christie (bo ta Pat była ponoć jedną z głównych przeszkód) i opowiadająca, że bycie Pierwszą Damą nie jest wcale takie trudne, była wtedy przedmiotem wielu śmieszków. To zresztą było ciekawe, bo jego namawiano głównie wtedy, gdy Perry zwyżkował i wydawało się, że ma wszelkie szanse na nominację. Zła krew między bushystami a perrystami była powszechnie znana, co jest o tyle dziwne, że obaj są z Teksasu i Perry przed gubenatorowaniem był nawet urzędnikiem w stanowej administracji gubernatora George’a W. Busha. No, ale z nimi to generalnie do ładu nie dojdziesz.
Tak czy owak, Christie w pewnym momencie już ostatecznie powiedział, że nie startuje, poparł Romneya, prowadził kampanię wraz z nim, jeździł na wiece i panowie wręcz trochę się zakumplowali. Mitt, zdając sobie sprawę ze swoich braków w takich sprawach jak kontakt z ludźmi, chętnie przyjął go jako swojego „avatara”. Podobnie Romney, zakumplował w tamtym czasie się z Timem Pawlentym, polskiego pochodzenia gubernatorem Minnessoty, który też kandydował i wycofał się nieco wcześniej. Obaj mówili (i to także później, po kampanii, kiedy już nie mieli w tym żadnego interesu), że Mitt niesamowicie zyskuje w osobistym kontakcie i jest po prostu świetnym facetem. I generalnie zresztą wszystko to było niby wiadomo, to, że Romney był bardzo dobrze oceniany jako szef w czasie swojej kariery biznesowej, że naprawdę dużą część swojej olbrzymiej fortuny wydał na działalność dobroczynną (głównie mormońską, ale nie tylko).
Tylko, że to jakoś tak nie rezonowało. Opinia publiczna wciąż widziała drętwego człowieka z elit, ten “świetny facet” nie potrafił się do niej przebić. Nie pomógł tu zresztą fakt, że np. wyciekło jego zdjęcie jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, w którym stoi sobie z grupką kolegów a z kieszeni, rękawów, zza pasków, no, dosłownie zewsząd wylewają się im banknoty. Takie zabawy milionerów.
Jeden z bardziej znanych obrazków z tego czasu: w czasie jednej z debat pada pytanie do ogółu kandydatów na republikańskiego nominanta: “Czy ktoś z was był kiedyś w sytuacji, w której dosłownie nie miał co do garnka włożyć i czego was ta sytuacja nauczyła?”. Mitt, o którym wszyscy wiedzieli, że jest synem multimilionera, nie mógł powiedzieć, że był, bo wszyscy wiedzieli, że nigdy się w takim położeniu nie znalazł. Nie mógł też, z oczywistych względów, stwierdzić, że jego ten problem nie dotyczy. Wybrnął dość sprawnie, powiedział, że on co prawda nie był, ale jego tatko był i że dobrze go nauczył, jaki to jest ból. To zresztą prawda, George W. Romney co prawda umarł jako bogacz, ale w czasie prześladowań mormonów musiał nawet uciekać do Meksyku i istotnie klepał bidę. Okej, minęło kilka minut, wszyscy zapomnieli o tamtym pytaniu. W debacie wywiązała się mała dyskusja między Romneyem a Perrym, który wtedy jeszcze walczył o nominację. Ten ostatni twierdził, że Mitt napisał coś w swojej książce, już nieistotne co. On sam zaprzeczał.
– Napisałeś tak – twierdzi Perry.
– Nic takiego nie pisałem – odpowiada Romney.
– Oczywiście, że tak.
– Mówię ci, że nie.
– Tak, to jest w twojej książce.
– Nie ma, ile razy mam ci to powtarzać?
– Jest tam, dokładnie ta to ująłeś.
I wtedy Romney zrobił właśnie to. Wyciągnął rękę w stronę Perrego i zapytał:
– Rick, ten thousand dollars?
Wrażenie było potworne. Twitter zapłonął. Dowcipy o zakładzie o symboliczne dziesięć tysięcy dolarów zalały całe Stany. Zalały cały kraj, jeszcze zanim debata zdążyła się skończyć.
I jak tu uważać kogoś takiego za swojego? Za niewyalienowanego, za osobę, która po ewentualnej wygranej nie wypnie się na zwykłych ludzi?
To zresztą potem szybko przeszło do anegdoty. W pewnych kręgach przez jakiś, i to nawet dłuższy, czas ludzie standardowo zakładali się “o symboliczne dziesięć tysięcy dolarów”. W praktyce – o obiad na mieście.
Było to o tyle charakterystyczne, że Romney w tym czasie stawał na głowie, by być możliwie właśnie “fajnym”, powszechnie akceptowalnym, kandydatem. Mniej więcej w tamtym czasie ten wzmiankowany wyżej ekspert posłał temu swojemu koledze na maila link do pewnego filmiku na YouTube. Mitt udzielał w nim wywiadu stojąc w jakimś sadzie i widać było, że tak bardzo, ale to tak bardzo chciałby być tym superanckim facetem, na którego każdy chętnie zagłosuje, że normalnie zęby od tego bolały. Do filmiku tamten ekspert dodał komentarz składający się po polsku z trzech zaledwie słów:
“Pie*dolona ikona wybieralności”
Idealnie podsumowywały one tę sytuację.
Dodam tu jeszcze, że w ogóle cała kampania 2011 roku była niezwykle kolorowa. Pełna anegdotycznych wydarzeń. W sensie: pastorzy rzucali klątwy na kandydatów, ludzie robili zakłady, czy Michele Bachmann, kongresmenka starająca się reprezentować w tych wyborach libertariańską frakcję w Partii, znów przebierze się na którąś z debat za admirała albo za chłopca odprowadzającego samochód na parkingu pod kasynem (w pewnym momencie zaczęła się ubierać normalnie i zabawa się skończyła, ku rozpaczy wielu), Marco Rubio, młody, wygadany, popularny i mający za sobą karierę “od pucybuta do senatora” latynoski senator z Florydy chodził po stacjach telewizyjnych i powtarzał, że nie chce być running mate, mimo, że nikt mu tej funkcji jeszcze nie zaproponował i tak dalej.
Dobra, wróćmy w końcu do Romneya. Podkreślmy to, te jego gafy (bo tego było znacznie więcej, kiedyś, w czasie wizyty w miasteczku, w którym było wyjątkowo wysokie bezrobocie) rozpoczął od “dowcipu” o treści” “Ja też staram się o pewną posadę” miały tak naprawdę znaczenie mniejsze, niż mogłoby się wydawać. Bardziej, powtarzam, chodziło o ten ogólny obraz.
Pozwolę sobie w tym miejscu na jeszcze jedną, tym razem jednak dość osobistą, opowiastkę. Otóż miałem w życiu kilku nauczycieli polityki. Kilka osób poświęcało czas i energię w z góry skazanej na niepowodzenie misji nauczenia mnie podstaw tego, jak działają mechanizmy tej dziedziny życia. Ale gdybym miał wskazać jedno nazwisko, nazwisko jednej osoby, która była dla mnie tym najważniejszym nauczycielem, to nie wahałbym się ani przez sekundę. Tenże człowiek, tłumacząc mi różne rzeczy, często opowiadał o amerykańskich kampaniach wyborczych. Po prostu dlatego, że na ich przykładzie można naprawdę wiele rzeczy pokazać, naprawdę wiele spraw zilustrować. I kiedyś, mówiąc o tamtym czasie i sytuacji Romneya, powiedział, że w owym czasie bardzo często przypominał mu się pewien szmonces. A brzmiał on z grubsza tak:
“Icek był pobożnym, sprawiedliwym, uczciwym i dobrym Żydem. Nigdy nie wykroczył poza przykazania, w każdym czynie swym był pobożny, a słowo Boże było dlań najwyższą świętością. Ale Ickowi nic nigdy w życiu się nie udawało. Icek założył fabrykę, fabryka zbankrutowała. Icek pojął Sarę za żonę, Sara zdradziła go ze wspólnikiem. Ickowi urodziła się córka, córka owa została k*rwą uliczną. Icek chorował i cierpiał, lecz dalej nigdy nie zbluźnił przeciw Bogu i nie wykroczył przeciw przykazaniom. I pewnego dnia Icek zasnął snem głębokim i we śnie tym stanął przed obliczem Najwyższego. I zapytał Icek Pana:
– Boże Abrahama i Izaaka, ja przez całe życie jestem uczciwym i bogobojnym Żydem, lecz nic mi się nie udaje. Panie, wyznaj mi, czemuż to takim jest mój los?
I spojrzał Bóg z tronu swego niebiańskiego na Icka i rzekł doń te oto słowa:
– Wiesz co, Icek… Bo ja ciebie… no, ja ciebie… no bo ja ciebie po prostu jakoś tak nie lubię.”
Tak, szmonces.
“To jest zabawne, musicie mi wierzyć na słowo”. Tak czy owak zdaniem tego człowieka – a facet był wybitnym, niezwykłym znawcą amerykańskiej polityki, mającym niesamowitą wiedzę na ten temat, w ogóle był moim zdaniem w top ten najlepszych specjalistów na świecie – idealnie podsumowywał on stosunek wyborców do Mitta. Ludzie po prostu jakoś tak nie lubili głosować na Romneya. I już.
Niechęć do Mitta była tak wielka, że już w czasie prawyborów Iowie (bardzo ważne, wczesne głosowanie, które często ustawia potem cały obraz prawyborów) wygrał zupełnie niespodziewanie Rick Santorum, ultrakatolicki były senator z Pensylwanii. Z bardzo ograniczonym budżetem i z nie najlepszym życiorysem (on naprawdę był ultrasem, takie jankeskie Radio Maryja, ponadto nie sprawował nigdy funkcji wykonawczej, i w dodatku swoją ostatnią kampanię senatorską przegrał, a wiadomo, jak jest w Stanach, “jesteś tak dobry, jak twój ostatni film”) wygrał z Romneyem. Po tym, jak wszyscy poważniejsi kandydaci się wykruszyli ludzie postawili na niepoważnego, byle nie na Mitta.
Romney wywalczył w końcu, mozolnie i z trudem, repsowską nominację i został oficjalnym przeciwnikiem Obamy w generałce. Na konwencji miał całkiem dobrą mowę, w której przyjął ową nominację. Została ona przy tym powszechnie określona jako “Najlepsza mowa w życiu Romneya i jedna z najgorszych mów na tej konwencji”. Zrządzeniem losu, GOP miała wtedy całą masę bardzo wygadanych młodych polityków; wzmiankowany już Rubio, Rand Paul, Ted Cruz, Nikki Haley, Chris Christie, Kelly Ayotte, Bob McDonnell czy Paul Ryan, który został Romneyowym running mate, znani byli jako “gwiazdki rocka polityki”. Ryan został kandydatem na wiceprezydenta głównie dlatego, że jako przewodniczący Komisji Budżetowej Izby Reprezentantów był bardzo wiarygodny dla elektoratu GOP. Przedstawiał wcześniej nader często wolnorynkowe projekty, tzw. Plan Ryana był ich sednem. Póki Obama z prawem veta był prezydentem, mógł to robić zupełnie swobodnie, zresztą Senat też był wtedy opanowany przez Demokratów. Młody wiek czterdziestodwuletniego wtedy Ryana i jego energetyczność też miały swoje znaczenie. Ryan zresztą już przed wyborem na runnig mate bardzo mocno popierał Romneya, z ważnych polityków GOP był bodaj jego jedynym prawdziwym entuzjastą, a po nim panowie nawiązali prawdziwy „bormans”. Widać było, że wspólnie kampaniując, świetnie czują się w swoim towarzystwie. Jednocześnie repsowska baza pokochała kandydata na wiceprezydenta. Demsi wręcz zaczęli wtedy powtarzać: “To co, chcecie nam wmówić, że to nie Romney jest nominantem”, nawiązując do faktu, że Mitt dalej nie błyszczał i wszystko wskazywało, że wybór fajnego running mate niewiele mu pomoże.
A potem było Denver.
Pierwsza z trzech debat między oboma nominantami, bo Obama, jak to się prawie zawsze dzieje z urzędującymi prezydentami, bez problemów zgarnął nominację swojej partii. Jednoznaczne, bezdyskusyjne, pewne i oczywiste zwycięstwo Romneya. Takie, które wgniotło wszystkich w fotele. Kilkanaście lat starszy Romney przez tę godzinę był sporo młodszy. I dużo, dużo wyższy (w rzeczywistości przerastał Obamę o trzy centymetry). Także bardziej merytoryczny, bardziej pewny siebie, lepszy pod każdym względem. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, bo znali przywary Mitta, a Obama był powszechnie znany jako złotousty mówca. To był szok. Na amerykańskich uczelniach wyższych przez następne cztery-pięć dni 80% osób (bo tyle popiera tam Demsów) nie było w stanie patrzeć innym ludziom w oczy. Dosłownie.
Wydawało się, że Romney uzyskał jakiś wiatr w żagle, następne debaty (zostały jeszcze dwie prezydenckie i jedna wiceprezydencka, Biden vs Ryan, pamiętna z tego, że obaj chłopcy non stop się śmiali) wyszły raczej remisowo, ale wszyscy patrzyli już na niego trochę inaczej. Ten impet został przyhamowany trochę przez serię tornad, które zaczęły pustoszyć Wschodnie Wybrzeże, odciągając uwagę od kampanii, notabene Chris Christie przytulający się z Obamą wizytującym te tereny (bo walczył już o reelekcję gubernatorską w generalnie popierającym raczej Demokratów stanie) przeszedł do historii niesmaku. Tym niemniej, w trakcie nocy wyborczej powszechnie powtarzano sobie: “Prawda jest taka, że gdyby nie Denver, nie byłoby dziś takich emocji. O ile w ogóle jakiekolwiek by były”.
Romney przegrał, ten dobry koniec kampanii i olbrzymia praca nad sobą którą podczas niej wykonał, to, że bardzo poprawił swoje podejście do wyborców, swoje przemowy itd., po prostu nie wystarczyło. Republikanie – zarówno wierchuszka, jak i prosty ludek – niby byli smutni, ale prawda była taka, że po cichu wszyscy odczuli pewną taką ulgę. “Uffff, wreszcie pan mormon zniknie. Teraz już ci młodsi, medialni politycy przejmą stery”, tak każdy myślał w tamtych dniach. “Niech sp*erdala”. “Niech zniknie, niańczy swoje mormońskie wnuki i czeka na spotkanie ze swoim mormońskim Bogiem”. Dosłownie wszyscy wtedy tak podchodzili do Romneya.
Trzy czy cztery tygodnie po dniu wyborów pewien portal internetowy opublikował pierwszy Power Ranking republikańskich kandydatów przed wyborami w 2016 roku. Redakcja podkreślała, że na tak wczesnym etapie nie należy go traktować w stu procentach poważnie, że to bardziej zabawa, ale samą listę konstruują na serio. Na przedostatnim, czternastym miejscu znalazł się na niej Rick Santorum, a pierwsze słowa uzasadnienia brzmiały “Some kind of kidding, but (…)”. Na ostatnim, piętnastym, miejscu na tej liście wymieniony był zaś Mitt Romney. I tu dokładnie całe uzasadnienie składało się z zaledwie dwóch słów i emotki.
“Just kidding ”.
Idealnie oddawało to temperaturę uczuć setek tysięcy młodszych i starszych konserwatystów na całym świecie tamtego dnia.
Uprzedzając pytania: Donalda Trumpa nie było na tej liście w ogóle, Mike Pence (wtedy gubernator-elekt Indiany) był bodaj dziewiąty.
Kurz kampanijny opadł, wszyscy wrócili do normalnego życia. I w pewnym momencie zaczęły się ukazywać filmy dokumentalne z tej kampanii, także te poświęcone Mittowi. Był na nich uśmiechnięty, wyluzowany, sympatyczny i naturalny. Była tam taka scena, na którą wszyscy zwrócili szczególną uwagę – Romney śmieszkował w niej ze swoim fryzjerem (Mitt, mimo, że jest multimiliarderem, to od lat strzyże się u tego samego, zwykłego fryzjera, który ma swój normalny zakład po prostu na ulicy, jak jest kolejka to ex-gubernator siedzi i czeka na swój czas). Rozmawiali tak serdecznie, tak… no, po prostu fajnie, że szok. I tak było wszędzie. Ta scena jakoś tak najbardziej rzucała się w oczy, ale całe te dokument były właśnie takie. Na całej trasie kampanijnej widzianej od kuchni Romney prezentował się w podobny sposób. Jak człowiek którego chce się mieć obok siebie, po prostu. Konserwatywni komentatorzy (pamiętajcie, w Stanach konserwatywny komentator radiowy to jest w ogóle cały, osobny, gatunek człowieka) zaczęli nagle zgodnie powtarzać to pytanie: “Okej, a gdzie był ten Mitt wtedy, kiedy było trzeba? Gdzie był ten uśmiechnięty, naturalny facet, kiedy była kampania?” Równolegle dawni podwładni Romneya, i to także ci, którzy byli naprawdę nisko w drabinie społecznej, zaczęli wspominać, że w czasie kariery biznesowej on był naprawdę dobrym szefem. Ale nie tylko dobrym szefem w tym sensie, że dawał podwyżki i nie krzyczał. Także w tym, np. że kiedy syn szofera miał ważny mecz bejsbola w ogólniaku, to Mitt jakoś, swoimi sposobami, zawsze dowiadywał się o tym, kupował bilety, siedzieli z żoną na trybunach i kibicowali. Albo gdy córka sprzątaczki (tak, sprzątaczki z biura) miała koncert smyczkowy w swojej szkole. I była tam jeszcze jedna taka historia…
W 1986 roku, czyli na wiele lat nim zaczął on myśleć o karierze politycznej, zaginęła córka sekretarki Mitta. I gdy on się o tym dowiedział kazał skserować jej zdjęcie, rozdać wszystkim pracownikom swojej firmy inwestycyjnej i wszyscy ci maklerzy i doradcy inwestycyjni chodzili po nocnym Bostonie i jej szukali. I znów, wszyscy związani z Republikanami publicyści jęli powtarzać to samo pytanie: “Dobra, ale dlaczego nie słyszeliśmy tej historii po osiemnaście razy dziennie wtedy, kiedy było trzeba?”.
I na to wszystko nałożył się jeszcze jeden fakt. Otóż Mitt z czasów swojej kariery biznesowej był członkiem rad dyrektorów wielu fundacji dobroczynnych, stowarzyszeń itd. I po kampanii musiał nadrobić uczestnictwo w nich. W związku z tym dużo latał po całych Stanach, a że prywatny samolot nie wszędzie wyląduje, to często korzystał ze zwykłych linii. I na lotniskach ludzie rozpoznawali go – po kampanii miał jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w kraju – i prosili o wspólne selfie. I znowuż, Romney wyglądał na tych zdjęciach tak naturalnie, tak sympatycznie, że szok. A to był czas eksplozji popularności Instagrama. I ludzie, znajomi tych, którzy wrzucali te zdjęcia, pisali pod fotkami dosłownie “W sumie to nie rozumiem dlaczego na niego nie głosowałam” albo “Teraz to bym na niego zagłosował”. Wiadomo, że pisali to pół żartem (choć rozczarowanie urzędującym prezydentem było wtedy wielkie, niedługo wcześniej wyszedł ten odcinek South Parku, w którym Cthulhu obiecał apokalipsę ognia, a tylko ganiał po mieście i demolował, i jeden chłopak mówi do drugiego: “Obiecał Armagedon, a tylko łazi i wszystko rozbija, ten facet to normalnie drugi Obama”), ale jednak tak właśnie komentowali te zdjęcia.
W listopadzie 2013 roku, prawie równo dwanaście miesięcy po wyborach, kibice amerykańskiej polityki obudzili się rano, włączyli swoje laptopy, weszli na ten sam portal od “Just kidding” (to zresztą żadna tajemnica, chodzi o National Journal, wtedy bardzo popularny wśród konserwatystów) i zobaczyli ten oto nagłówek nad najważniejszym tekstem dnia:
“Romney’s third race? It’s not so crazy as you think”
Tak, niemal rok po “Just kidding“. Nie mam pewności, ale bardzo możliwe, że w ogóle oba artykuły napisał ten sam facet.
W tekście opisano to, co podałem powyżej, podkreślono, że Mitt wykonał olbrzymią pracę nad sobą, że teraz już umie dobrze prowadzić kampanię, że nauczył się łapać kontakt z ludźmi, że ma olbrzymie doświadczenie i morze forsy na kampanię. Także, że ma idealną rodzinę, wierną i doskonale nadającą się na Matkę Narodu żonę i pięciu synów, z którymi nigdy nie było żadnej, nawet najdrobniejszej aferki, mimo, że od urodzenia są mega forsiaści. Przypomniano także, że inni republikańscy frontrunnerzy jakoś tak się wykruszają. W ogóle niedługo wcześniej Bob McDonnell, bardzo popularny w pewnych kręgach gubernator Wirginii, wpadł na tym, że opłacił wesele córki z pieniędzy stanu (notabene jego “Drink, drink more! The more you drink, the better I sing” z tegoż wesela to był potem przebój YouTube przez ładnych kilka tygodni).
Kilka dni później na YouTube pojawił się pewien filmik. Dwoje młodych (na oko mieli po szesnaście-siedemnaście lat) zwolenników Partii Republikańskiej postanowiło stworzyć nagranie pokazujące na czym ich zdaniem Partia powinna się teraz skoncentrować. Jakie powinny być jej priorytety, jaki powinien być program GOP. Jak na coś robionego całkowicie prywatnie, “w garażu”, całość była bardzo profesjonalna, gdy dziewczyna mówiła o walce z aborcją, to za nią było animowane dziecko w brzuchu matki, gdy chłopak opowiadał o parkach narodowych, to za nim pojawiał się zrobiony komputerowo las itd. Okej, ale dlaczego Wam o tym opowiadam. Otóż… jakie były pierwsze słowa w tym filmiku?
“I’m GOP’s 2016 nominee Mitt Romney” – powiedział chłopak – “And I’m his running mate Susana Martinez” – dodała po chwili jego koleżanka. Przekaz był w stu procentach jasny; zdaniem młodych zwolenników Partii Republikańskiej Romney jest oczywistym kandydatem, by jeszcze raz reprezentować GOP w wyborach, tylko powinien zmienić kandydatkę na wiceprezydenta na latynoską panią gubernator Nowego Meksyku (Susana Demographic Dream Martinez, jak już wtedy nazywano). Ryan był już wtedy zresztą speakerem Izby, więc pewnie by nawet nie chciał.
Po jeszcze kilku dniach NJ przedstawił kolejny swój Power Ranking. Romney był na nim na dość niskim miejscu, bodaj dziesiątym, ale jako uzasadnienie podano: “Wszystko do kwestionujemy to chęć startu. Jeśli Romney zdecyduje się kandydować, możesz go z miejsca przesunąć na sam top tej listy.”
Doszło do tego, że Jeb Bush, który wtedy uchodził za niekwestionowanego faworyta do nominacji, napisał na swoim Facebooku, że nie wystartuje, jeśli Mitt to zrobi, a jeden z jego fanów umieścił w komentarzu wyliczenie jak dużą część życia Romney przeznaczył na pomoc innym, działalność w organizacjach dobroczynnych. A była to, według tego wyliczenia, duża część.
Mitt flirtował przez moment z myślą o ponownym kandydowaniu, ale w końcu odpuścił. Zwyczaj, że jak ktoś przegra generałkę, to już nie kandyduje i oczywistość tego, że teraz nominatem powinien być Jeb, były zbyt silne. Gdyby wiedział, że nominację zdobędzie w końcu pewne siedemdziesięcioletnie, rozpieszczone dziecko być może zdecydowałby inaczej. Tak czy owak komentowano wtedy, że to bardzo dobry dzień dla Jeba i Hillary, która szykowała się do kolejnego startu.
Resztę tej historii większość z Was zna. Prezydentem został w końcu Trump, przez moment dawał sygnały, że rozważa Romneya na Sekretarza Stanu, ale chyba było to tylko drażnienie się z politykiem, który nie poparł go przed wyborami, potem Romney dał się wybrać na senatora z Utah i dziś jest lojalnym, ale umiarkowanym Republikaninem w tej izbie Kongresu.
To nie koniec, ta gra jeszcze nie skończona. Mitt jest w Senacie, walczy o lepsze Stany. Wiele wskazuje na to, że po nocy trumpistowskiej GOP będą odbudowywać jego polityczni potomkowie.
Dziś mogę zaś śmiało powiedzieć, że jestem dumny z faktu, że pozostaję częścią tego samego obozu polityczno-ideowego, co on.
Nad korektą techniczną czuwał : Łukasz Cieśliński